Rozmowa z Dariuszem Juszczykiem, właścicielem syberian huskich, współwłaścicielem chartów rosyjskich borzoj oraz kilku psiaków fantazyjnych.
Paulina Ziółkowska: Ile psów jest obecnie w waszym domu?
Dariusz Juszczyk: Obecnie mamy 24 huskie, kilkanaście chartów, których hodowlą zajmuje się moja żona, Agata oraz kilka innych psów. Razem ponad 40. Z wszystkich 24 huskich w psich zaprzęgach trenuje 20. Psimi zaprzęgami zajmujemy się, ja i mój syn Mateusz, od 2004 roku.
Paulina: Czy mając tak wiele psów, kiedyś zdarzyło się, że któryś z nich zaginął?
Dariusz: Taka sytuacja miała miejsce w roku 2007. To był 15 listopada, miałem wtedy tylko osiem psów i postanowiłem zrobić trening całą ósemką. Tego dnia dosyć mi się spieszyło, ponieważ wróciłem późno z pracy, a następnego dnia miałem wyjechać wcześnie rano na wystawę psów w Holandii. To nie znaczy, że przygotowywałem psy do treningu niestarannie, ale na pewno robiłem to pośpiesznie. Kiedy wszystkie psy były przypięte, a ja miałem właśnie odpiąć wózek i ruszyć na trening, pękła lina główna łącząca wszystkie psy z wózkiem. Tak więc psy, połączone w pary, ruszyły beze mnie. Nie miałem możliwości ich powstrzymać, ponieważ poziom adrenaliny u takich psów, szczególnie na początku treningu, jest tak wysoki, że nie docierają do nich żadne bodźce. Psy są całkowicie skoncentrowane na bieganiu.
Tak jak mówiłem, był 15 listopada, ale nie było jeszcze śniegu, dlatego nie mogłem odnaleźć psów po śladach.
Dość ważne było to, jak psy były zapięte: Dali i Unia były w pierwszej parze, w drugiej biegły Cappy i Kura, w trzeciej Mini i Ural, a w ostatniej Buck i Lemon. Wszystkie psy były młode, miały około 2 – 3 lat, dla wszystkich był to drugi sezon biegania, nie miały jeszcze za dużo doświadczenia.
Po zerwaniu się liny natychmiast biegiem ruszyłem za nimi, ale piechotą nie miałem szans ich dogonić. Mimo to po około 20 minutach znalazłem Mini. Wracała do mnie po ścieżce w lesie, gdzie odbywały się nasze treningi. Miała na sobie szelki, ale nie miała linek, które łączyły ją z liną główną. Okazało się, że ma lekko skaleczoną łapę. Wróciliśmy razem do domu, ponieważ szybko zapadał zmierzch. Wziąłem samochód i przez całą noc jeździłem po lesie szukając pozostałych psów, bo wydawało mi się, że muszą znajdować się gdzieś blisko. Wiedziałem, że psy przebiegły dwa pierwsze zakręty taką samą trasą, którą biegliśmy na poprzednim treningu, natomiast na trzecim zakręcie pobiegły inaczej, o czym świadczyły ślady łap na piasku. Po północy wróciłem do domu, przespałem się i przed godziną piątą rano na nowo rozpocząłem poszukiwania. Zawiadomiłem wszystkich leśniczych oraz koła łowieckie, prosząc o pomoc i nie strzelanie do psów. Między godziną 10 a 11 przed południem do domu wrócił Buck. Nie wracał jednak od strony lasu, ale od strony innej wsi, co mnie zaskoczyło. On biegł w ostatniej parze, czyli dwa pierwsze psy, które wróciły, biegły z tyłu zaprzęgu. Ponieważ Buck wrócił od strony wsi, od razu tam pojechałem i zacząłem pytać o psy. Znalazłem ludzi, którzy poświadczyli, że w nocy do wsi wbiegło stado psów, ale nie zatrzymały się, tylko pobiegły dalej. Ludzie skierowali mnie do jednego z mieszkańców, który miał dom pod lasem. Ten mężczyzna poświadczył, że w nocy obok jego domu zatrzymały się jakieś psy, ale ponieważ było już ciemno, nie widział dokładnie jakie. Rzeczywiście, w pobliżu znalazłem ślady, ale do niczego mnie to nie doprowadziło. Mimo to w ciągu następnych dni dokładnie sprawdziłem całą okolicę. W tzw. międzyczasie szukaliśmy psów na inne sposoby. Zamieściliśmy ogłoszenia na forach internetowych, ale to nie przyniosło żadnych rezultatów i uważam, że takie działania nie mają sensu w przypadku zaginionego psa, bo ludzie, którzy siedzą w domu przed komputerem nie chodzą po lesie czy ulicach szukając psów. Dodatkowo, kiedy pies nam zginie, zazwyczaj nie odbiega daleko, więc informowanie ludzi z drugiego końca kraju nic nie da. Co innego jednak, jeśli pies zostanie skradziony lub wywieziony.
Oprócz ogłoszeń na forach internetowych i portalach społecznościowych, zamieściliśmy ogłoszenia w lokalnej prasie oraz stacjach radiowych, ale to też nie przyniosło żadnych rezultatów. Poprosiłem o pomoc księży z pobliskich parafii, którzy ogłaszali zaginięcie moich psów po niedzielnych mszach, ale bez skutku.
Wciąż jeździłem po okolicy i rozmawiałem z każdym napotkanym człowiekiem. Nauczyłem się, że psy należy opisywać jak najprościej, bo ludzie nie znają się na rasach i nawet jamnik będzie podobny do huskiego. Opisywałem więc psy jako podobne do wilków, ciągnące sanki, ale nie agresywne, żeby ludzie się nie bali.
Trzeciego lub czwartego dnia poprosiłem jurajski oddział GOPRu o pomoc w szukaniu psów. Pięć ekip na quadach rozpoczęło poszukiwania w okolicznych lasach. Miałem nadzieję, że uda im się coś znaleźć. Myślałem, że kiedy ja jeżdżę sam jeden, jestem w jednym miejscu, a psy w tym czasie mogą znajdować się w innym, ale pięć ekip z pewnością coś znajdzie. Niestety, byłem w błędzie. Z wszystkich działań w ciągu tych pierwszych kilku dni, najbardziej owocne było moje jeżdżenie po wsiach i rozmawianie z ludźmi. Natknąłem się wtedy na kogoś, kto powiedział mi, że do jego sąsiada przybłąkał się ostatnio taki pies. Natychmiast pojechałem pod wskazany adres i tak znalazłem Lemona. Pies był już w kojcu, miał miskę z jedzeniem, ale kiedy wszedłem do domu ludzi, którzy go przygarnęli okazało się, że jest tam bardzo chore dziecko. Wytłumaczyłem tym ludziom, że pies należy do mnie, podziękowałem im za opiekę, ale zabierając Lemona zrozumiałem, że był w pewnym sensie spełnieniem marzeń tego chorego chłopca. Obiecałem sobie, że jeśli w trakcie tych poszukiwań spotkam huskiego, który nie będzie mój, ale będzie szukał domu, to przywiozę go właśnie tutaj. I tak się stało. Kiedy podjąłem inne działania mające na celu znalezienie moich psów, poznałem chyba wszystkie szwendające się huskie w okolicy. Jednego z nich podarowałem temu choremu chłopcu i wiem, że żyje z nim do dziś.
Piątego dnia, kiedy w zasadzie żadne z dotychczasowych działań nie przynosiło rezultatów, zacząłem się zastanawiać nad innymi sposobami. Założyłem, że wszystkie psy są już luzem i nie stanowią zaprzęgu, ponieważ te 3 psy, które do tej pory znalazłem, były każdy w innym miejscu. Zrobiłem nowe plakaty, na których na pierwszym miejscu i największymi literami była podana kwota oraz słowo NAGRODA, dopiero pod spodem napisałem za co i opisałem psy. Plakaty rozwiesiliśmy we wszystkich okolicznych sklepach, barach (wbrew pozorom ich stali bywalcy wiedzą najwięcej i bardzo zależy im na nagrodzie pieniężnej) oraz szkołach, co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo dzieci wiedzą kto ma jakiego pieska i u kogo pojawił się nowy czworonóg. Podkreślam, że ważne jest, by kwota nagrody oraz słowo NAGRODA były na pierwszym miejscu. Tylko takie ogłoszenia wzbudzają zainteresowanie. Takie ogłoszenie ma jednak jeden minus: nagle każdy burek w okolicy był podobny do wilka, co drugi był widziany w szelkach, a co trzeci nawet w zaprzęgu. Odbierałem kilkanaście telefonów dziennie od ludzi ze wsi oddalonych nawet 40 km od naszej. Sąsiedzi śmiali się, że nigdy nie widzieli tylu ludzi chodzących po lesie w listopadzie, chociaż nie jest to już pora grzybiarzy. Sprawdzałem każdą informację, choć najczęściej okazywało się, że wskazany pies jest zwykłym kundelkiem, albo nawet jamnikiem. Ale nie traciłem nadziei. Po kolejnych 4 dniach, czyli po 9 dniach od wypadku, dzięki nowym ogłoszeniom znalazłem kolejne dwa psy, Urala i Kurę. Przed godziną 5 rano zadzwonił do mnie właściciel sklepu spożywczego ze wsi nieopodal, mówiąc, że właśnie przywiózł towar do sklepu i widział, jak główną ulicą biegły dwa psy podobne do tych z opisu. Pamiętam, że wsiadłem do samochodu w pidżamie i pojechałem natychmiast. Przejechałem tę miejscowość dwa razy i kiedy zawracałem zobaczyłem biegnących Urala i Kurę. Ural przywitał mnie typowym dla huskich „uuuu” i od razu wskoczył do samochodu. Natomiast Kura pobiegała w stronę pobliskiego młodnika, ale wtedy nie skojarzyłem tego inaczej niż z faktem, że jest ona dość nieufną suką. Pojechałem za nią, wysiadłem z samochodu i po krótkiej chwili udało mi się namówić ją, by wskoczyła do bagażnika. Tak więc po 9 dniach z 8 psów, które zaginęły, miałem 5. Kiedy minęły kolejne 4 dni i nie znalazły się pozostałe psy, zerwaliśmy wszystkie stare plakaty i rozwiesiliśmy nowe, w nowej kolorystyce i z nowymi zdjęciami. Dzięki temu ludzie dostali sygnał, że psy nie zostały jeszcze odnalezione i poszukiwania wciąż trwają. Mimo to wraz z upływającymi dniami zacząłem tracić nadzieję na znalezienie pozostałych psów. Sprawdzałem wszystkie informacje, których wciąż napływało dużo, ale były coraz bardziej zwariowane. Przyszedł jednak 9 grudnia, czyli 24 dzień od wypadku. Zadzwonił do mnie pan z tej samej wsi, od strony której wrócił Buck, i w której znalazłem Urala i Kurę, z informacją, że w lesie za jego podwórkiem są chyba jakieś psy. Pojechałem już nieco sceptycznie nastawiony. Ten mężczyzna zaprowadził mnie do tego samego młodnika, do którego pobiegła Kura, kiedy ją znalazłem. W jego głębi zobaczyłem psa w szelkach, który poruszał się metr w lewo i metr w prawo. Podbiegłem do niego i okazało się, że był to Cappy, tak bardzo zaplątany w liny, że miał tylko metr luzu. Obok niego leżała zaplątana w liny pierwsza para, czyli Dali i Unia, leżeli jedno na drugim. Poprosiłem pana, który mnie tam przyprowadził, o nóż, by odciąć Cappiego i zawiozłem go do domu. Nie byłem w stanie wytłumaczyć żonie dlaczego muszę wrócić w tamto miejsce, pojechałem i przywiozłem Dalego i Unię. Tamtego dnia był u nas akurat znajomy weterynarz, którego natychmiast poprosiłem o zbadanie Cappiego. Okazało się, że pies jest w bardzo dobrym stanie, mimo, że od wypadku minęło 24 dni. Niestety, Unia i Dali nie żyli. Znalazłem wszystkie 8 psów, ale dwoje z nich nie udało mi się znaleźć żywych. Uważam jednak, że kiedy zginie nam pies, należy szukać go do samego końca, wykorzystując wszelkie możliwości i nie poddając się, nawet jeśli nie znajdziemy psa żywego, przynajmniej będziemy wiedzieli co się z nim stało. To są bardzo trudne emocje, które pozostają żywe nawet po upływie czasu.
Po tym wydarzeniu miałem wiele wątpliwości, czy trenować jeszcze psy i brać udział w zawodach. Pomogli mi bardzo inni maszerzy, którzy wytłumaczyli mi, że był to nieszczęśliwy wypadek, z którego należy wyciągnąć odpowiednie wnioski na przyszłość, by dbać o bezpieczeństwo psów, jednak nie należy rezygnować ze swojej pasji. Z czasem znów zacząłem trenować i jeździć na zawody, jednak nie przeprowadzam już treningu, jeśli nie mam na to wystarczająco dużo czasu.
Podsumowując, które ze sposobów na szukanie zaginionego psa są najbardziej skuteczne, opowiem historię, jak znaleźliśmy jednego z chartów z naszej hodowli, zaginionego na drugim końcu Polski. Był to kilkumiesięczny szczeniak, który samodzielnie wybrał się na spacer i nie wrócił. Nagabywany przez nas o wieści właściciel wreszcie przyznał się, że nie ma psa. Na początku moja żona, Agata, i jej koleżanki umieściły informacje na forach internetowych, ale kiedy to nie przyniosło rezultatów, przekonałem Agatę, by zadzwonić do dyrektorów szkół podstawowych w pobliżu miejsca zamieszkania właściciela psiaka i poprosić o wydrukowanie i rozwieszenie przygotowanego przez nas ogłoszenia. Nie spotkaliśmy się z odmową, wszyscy wykazali wiele chęci, by pomóc. Po 3 dniach zadzwonił do nas chłopczyk z informacją, że ma takiego pieska. Nasza koleżanka, która mieszkała bliżej, pojechała to sprawdzić i okazało się, że jest to nasz zaginiony szczeniak. W ten sposób, nie ruszając się z domu znaleźliśmy psa, który zaginął w drugim końcu kraju. Kto jak kto, ale dzieci wiedzą najlepiej, gdzie pojawił się nowy piesek.
Wysłuchała Paulina Ziółkowska